czwartek, 27 lipca 2017

Podręcznik ułana

Dziś zapraszam na rozmowę z prof. Aleksandrem Nalaskowskim. To czwarty już wywiad udostępniany z archiwum miesięcznika Edukacja i Dialog. Powoli powstaje mini cykl rozmów z autorytetami. Nie byłoby ich, gdyby nie współpraca z Anną Raczyńską, wybitną dziennikarką, która w latach 2009-2015 przeprowadziła dziesiątki ważnych rozmów z wybitnymi pedagogami. W tym czasie w redakcji miesięcznika odbywały się również regularne debaty pod hasłem: Polska Szkoła 2030. Uczestniczyli w nich samorządowcy, akademicy, praktycy, przedstawiciele ministerstwa edukacji, politycy oraz działacze organizacji pozarządowych, dyrektorzy szkół i nauczcyciele. Wymowne były tematy przewodnie debat: Oczekiwania i możliwości, Oczekiwania a realizacja, Oczekiwania i propozycje. Oczekiwania a potencjał, Oczekiwania a perspektywy. Oczekiwania a działania. Na ile mają dziś jeszcze wartość, czego dowiadujemy się dziś o nas samych, o szkole, o tym jak traktujemy edukację? Czy ujawnia się z tych dyskusji kryzys globalnej edukacji, jak brzmiały odpowiedzi na współczesne wyzwania? Chcę wrócić do tych debat w przyszłości. Tymczasem proponuję rozmowę z prof. Aleksandrem Nalaskowskim.


– Panie Profesorze, co jest prawdziwym miernikiem wartości szkoły i wykształcenia ucznia?

– Szkoła powinna pełnić trzy funkcje: adaptacyjną, rekonstrukcyjną i funkcję emancypacji. Pierwsza służy przygotowaniu dziecka zarówno pod względem wiedzy, jak i wychowania do rozumienia oraz funkcjonowania w świecie, który zastaje. Szkoła nie jest kursem przygotowawczym na studia. Szkoła wspólnie z rodzicami musi pomóc dziecku zbudować i przyjąć pierwszy depozyt wartości. Dom uczy kindersztuby, czyli szacunku dla ludzi, obyczajów i miejsc. Szkoła ten depozyt umieszcza w kontekście wiedzy i świata, mówiąc mu: popatrz, tu i tak żyjesz. Funkcja druga, czyli rekonstrukcyjna, polega na odtwarzaniu, rozumieniu oraz akceptacji wartości ważnych dla świata rodziców. Ona pomaga dziecku poznać jego współrzędne i daje umiejętność zakotwiczenia się w tradycji. Natomiast funkcja emancypacji oznacza umiejętność twórczego przekształcania otoczenia w taki sposób, aby forma nie przerastała treści, nie pozbawiała jej myśli, nie była działaniem dla działania, z nudów, dla draki. Po sposobie realizacji tych trzech funkcji poznajemy jakość szkoły i jej absolwenta.


prof. Aleksander Nalaskowski

– Takie kryterium nie daje dobrych odpowiedzi.

– Nie daje. Te funkcje są w tej chwili uszkodzone. Ale nie tylko w Polsce. Nie jesteśmy pod tym względem czarną wyspą. Trzymające sztywne standardy szkolnictwo brytyjskie nie poradziło sobie z problem, który w ubiegłym roku wylał się na londyńskie ulice. Andrea Folkierska twierdzi, że aby społeczeństwo było demokratyczne, szkoła musi być konserwatywna. I ja się z tym zgadzam.

– Każde pokolenie buntuje się przeciwko wartościom świata rodziców. Chce mieć prawo do tworzenia własnych zasad i własnych środków wyrazu dla ich przekazania.

– Jeden punkowy zespół śpiewa o żołnierzach wyklętych, a inny o powstaniu warszawskim. Zaś niektóre pieśni patriotyczne i religijne wykonują raperzy. To nie jest muzyka, której słucham, i to nie jest stylistyka, którą lubię. Ale to jest muzyka, przy której nie myślę: to już nie mój świat, nie moja Polska, ponieważ odnajduję w niej echo tych wartości, które budowały pokolenia nasze i naszych rodziców.

– Ale świat nie jest już nasz. W dawnej szkole nauczyciel był autorytetem, ponieważ wiedział dużo więcej niż uczeń. Dziś, w świecie technologicznym, uczeń w wielu sferach prześcignął nauczyciela.

– Mamy do czynienia z pewnym przełomem, ale to nie jest nagły kataklizm. Tylko w połowie XIX wieku, kiedy wprowadzono edukację obowiązkową i do szkoły weszły dzieci analfabetów, nauczyciel należał do elity. Potem proces konfrontacji świata i szkoły coraz bardziej się nasilał i szkoła tę konfrontację przegrywała. Świat był od niej ciekawszy. Dlatego zmieńmy oczekiwania wobec niej. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: do czego szkoła jest nam potrzebna? Czy możemy sobie wyobrazić, że jej w ogóle nie ma? Że możemy ją po prostu zlikwidować? Otóż nie możemy. To prawda, że dotknął nas syndrom emigrantów. Pani i ja jesteśmy pokoleniem, które dorastało w nieistniejącej już rzeczywistości. Myśmy wyjechali z kraju, zupełnie się z niego nie ruszając. Młodzi natomiast są u siebie, bo tamtej rzeczywistości zupełnie nie znają. Dlatego to my upominamy się o dobrą szkołę. To nam bardziej na niej zależy. Uczniowie biorą ją w cudzysłów. Wiedzą, że jest to obrządek, któremu trzeba się poddać, ale równocześnie wypracowują strategię omijania przypisanych mu rytuałów. Zamiast pisać rozprawkę, po prostu ściągają tekst z Internetu.

– Rozprawka nie przyda się na egzaminie zewnętrznym, bo on sprawdza inny rodzaj wiedzy. A to wynik egzaminu, nie zaś realizacja określonych funkcji jest podstawą określania wartości szkoły i ustalania rankingów.

– Wynik egzaminu jest uznany za najważniejszy, bo tak się ludzie umówili. Szkoła cierpiała na brak porównywalności. Rzeczywiście, bywały sytuacje, że jeden uczeń biegle rozwiązywał zadania, a drugi po raz pierwszy zobaczył w liceum układ okresowy pierwiastków, choć obaj ukończyli podstawówkę z oceną bardzo dobrą z chemii. Poza tym porównywalność była wyrazem tęsknoty za uregulowaną rywalizacją, która – jak w sporcie – mierzona będzie jakimś stoperem. Egzamin takie reguły wprowadzał.

– Porównywalność nie była jedynym uzasadnieniem.

– Oczywiście. Oświata nie uchroniła się przed korupcją, ale to nie było zjawisko na dużą skalę. Ponieważ jednak zdarzały się sytuacje kasowania opłat za określoną ocenę z przedmiotu, postanowiono te praktyki wyeliminować. Nie przewidziano jednak, że likwidując jeden problem, stworzymy następne. W skutkach o wiele gorsze. Egzaminy spowodowały bowiem radykalne obniżenie poziomu i zniszczyły licea ogólnokształcące. A to przecież były zawsze miejsca elitarne. Rodzaj akademii. Kuźnia młodej polskiej inteligencji. Dziś taka rekomendacja nie ma żadnego znaczenia. O przyjęciu na studia decydują uzyskane na egzaminie zewnętrznym punkty, które nie oceniają w pełni jakości ucznia. One pokazują stopień jego biegłości w rozwiązywaniu zadań testowych, ale nie mówią nic o jego rozumieniu świata i ludzi, o jego refleksyjności.

– Gdyby różnice między wynikami egzaminu a rzeczywistą wiedzą ucznia ująć obrazowo, to jak brzmiałaby ta metafora?

– Dostałem kiedyś książkę pod tytułem „Podręcznik ułana” i tam było napisane, jak jeździć konno. Niczego w niej nie rozumiałem, więc niczego nie mogłem się na jej podstawie nauczyć. I tu jest podobnie. Młodzież, wykorzystując podane jej informacje, nazywa świat, ale tego świata nie doświadcza.

– Tak jest dlatego, że twórcom systemu zabrakło wyobraźni czy zbyt wiele zepsuto po drodze?


– Mam w tej sprawie dwie koncepcje i obie są równoważne. Pierwsza zakłada, że wybrany system jest ślepym naśladownictwem rozwiązań zachodnich. Szkodliwym naśladownictwem, bo szkoła zawsze wyrasta z ducha i tradycji danego narodu. Podobnie zresztą jak uniwersytet. Idea jest jedna, ale w każdym kraju inaczej realizowana. Widziałem to na własne oczy. Nie można więc kopiować szkoły. Natomiast druga hipoteza zakłada, że istnieje nieuchronność zdarzeń, które napędzają mechanizm samoupadającej, samogrzebiącej się szkoły. Ona musi jeszcze przyjąć parę takich razów, jak egzaminy zewnętrzne, jak zmniejszenie liczby zajęć z historii czy system boloński w edukacji akademickiej, by całkowicie zatonąć. Czy pojawi się łódź ratunkowa? A kto miałby ją zbudować i rzucić, skoro mamy dzisiaj ersatz inteligencji, ersatz wykształcenia? Pamiętam, że kiedy tuż po 89. roku zakładaliśmy niepubliczne szkoły, to ślęczeliśmy nad koncepcją, z założeniem, że tworzymy nową ofertę. Nie przeciw szkole publicznej, tylko dla innego społeczeństwa, dla otwartej edukacji. Wkrótce okazało się jednak, że powstało nie kilkanaście, ale ponad sto szkół, ponieważ niektórzy zwietrzyli w tym interes. Taka motywacja nie przynosi niczego dobrego i szybko wychodzi bokiem.

– Tak się dzieje wtedy, kiedy taki proces puszcza się na żywioł.

– Szkoła nigdy nie miała politycznego wsparcia i szczęścia do ludzi, którzy nią zarządzają. Jedynym ministrem, który ją rozumiał i dobrze jej służył, był profesor Samsonowicz. Potem mieliśmy przypadkowy zbiór osób, które przychodziły do edukacji z różnych, czasem odległych od niej miejsc. Stąd tyle zmian, reform, reformacyjek, które się przetoczyły przez szkołę, ale zamiast ją zmieniać na lepsze, ściągały w dół.

– Dlaczego szkoła nie umiała się przed tym obronić?

– Współczesna szkoła wymagała radykalnych i odważnych decyzji. Wymagała wyobraźni. Trzeba było przewidzieć zagrożenia, jakie przynosi z sobą zalew konsumpcji i wartości liberalnych. Trzeba było usztywnić szkołę i uczynić z niej instytucję – opokę. Otoczyć taką troską, jaką otoczyliśmy wizerunek polskiego godła. Tymczasem szkoła zaczęła się uczniom podlizywać. Zaczęła się dla nich ułatwiać. Zaczęła być frajerska wręcz.

A wbrew temu, co się działo na zewnątrz – szkoła nie potrzebowała takiej rozbuchanej wolności, która pozwala 18-letniemu uczniowi powiedzieć: jest ochrona danych osobowych, więc proszę nie przekazywać rodzicom informacji na temat moich ocen. I dziś ta rozdęta wolność się na niej mści. Uczniowie przychodzą do szkoły i ją tratują. Czy myśmy, na Boga, kształcili nauczycieli na potrzeby pola bitwy? Oni chcą zarabiać pieniądze i chcą uczyć, a nie zdobywać Virtuti Militari.

– Szkoła nie istnieje w próżni. Gdzie są instytucje, które powinny monitorować i analizować sytuacje? Gdzie jest wsparcie środowisk naukowych?

– Mało to nakrzyczałem, natupałem? Ale jakie to miało znaczenie? Głos pedagoga znaczy o wiele mniej niż głos polityka czy pierwszego z brzegu celebryty. Dlatego to pytanie jest pytaniem rzuconym w próżnię i za późno. Przyglądanie się tym instytucjom i środowiskom, orzekanie o ich roli w ratowaniu szkoły to jak płacz nad mlekiem, które się rozlało.

– Profesorze, proszę nie mówić, że dla szkoły nie ma ratunku.

– Mam mówić, że ten ratunek jest, skoro go nie widzę? Szkoła przypomina rower jadący z górki bez hamulców.

– Nic się nie da z niego uratować?

– Z tych szczątków? Szkodliwe procesy i zjawiska mają skłonność do radykalizacji. Do narastania. Przyjdzie więc taki moment, takie zdarzenie, które sprawi, że wszystko się rozsypie. Na początku ludzie będą domagać się wsparcia rządu dla szkoły publicznej, będą strajkować, aż się przekonają, że politycy nie mają dla niej żadnych pieniędzy i nie chcą utrzymywać 700-tysięcznej rzeszy pracowników oświaty. I wtedy otworzy się nowa przestrzeń dla powstawania szkół budowanych głównie na składanych uczniom obietnicach. Powrotu do dobrej szkoły, do momentu, w którym można powiedzieć stop i przestawić zwrotnicę, już nie ma i nie będzie. Ona rozpadnie się tak, jak porozpadały się domy kultury w tych miejscach, w których były najbardziej potrzebne.

– A kiedy można było jeszcze tę zwrotnicę przestawić?

– Na samym początku transformacji. Razem ze zmianą ustroju. Proszę zwrócić uwagę, że pierwsze 7 lat funkcjonowania szkoły to był jej złoty okres. Ale też wtedy była w szkole młodzież, która stała w kolejce po parówki na komunijne przyjęcie. Potem już zaczęli przychodzić do szkoły ci, którzy kolejek nie pamiętali. Oni wychowali się na podróbkach adidasów, markowych ciuchów, na konsumpcji zastępczej, która zastępczo konstruowała również szkołę.

– A jednak są uczniowie, którzy uczą się w takiej szkole i odnoszą sukces.

– To jest najczęściej rezultat wyniesionego z domu kapitału kulturowego. Depozytu, który rodzi się w rozmowach z dzieckiem, w dostarczanych mu lekturach, w pokazywaniu świata i miejsca, jakie może w nim zająć. Ale depozyt kulturowy się wykrusza, a nowego nikt nie tworzy. Czy przed rokiem 1995 przyszłoby komuś do głowy określenie, że arcybiskup Michalik to cham? A w tej chwili jest to określenie tolerowane.

– Brutalizacja debaty publicznej jest ...

– ...funkcją sprostaczenia życia publicznego. Zaś egzaminy zewnętrzne są elementem tego sprostaczenia. To jest tworzenie matryc dla parametrów: odtąd – dotąd. To montowanie chipów w mózgu. Dlatego słyszymy potem, że młodzież nie czyta uważnie poleceń egzaminacyjnych albo nie czyta ich do końca. Nie robi tego, bo nikt jej nie nauczył odpowiedzialności za własną edukację. Oni nie czytają poleceń uważnie, bo chcą mieć ten egzamin jak najszybciej z głowy. Zresztą wszystko chcą osiągnąć natychmiast. Natychmiastowość jest ich cechą wspólną. A wykształcenie to nie jest kawa instant. Wsypiesz, zalejesz gorącą wodą i masz. Wykształcenie to ciężka robota, której ich nie nauczono. Podobnie jak nie nauczono ich z sobą rozmawiać, dlatego do siebie gęgają.

– Więc może trzeba budować szkołę wspólnie ze środowiskiem rodziców?

– Gdyby istniała świadomość odpowiedzialności za swoje dzieci, to – owszem – byłaby to jakaś możliwość. Ale tej odpowiedzialności nie ma. Czy rodzice nie przyłożyli ręki do tego, co teraz mamy w szkole? Czy sądzi pani, że oni pytają o to, jakie lektury proponujemy dzieciom, jak wyposażona jest biblioteka, jaki system wychowawczy preferujmy? Nie pytają. Najważniejsze są efekty egzaminów zewnętrznych i kropka. Szkole potrzebni są dziś przede wszystkim liderzy. Społecznie aktywne, szlachetne postaci, które przyjdą do niej z konkretną wizją. Ale liderów nie ma. Dlatego pospolite ruszenie niczego nie zmieni. Ja już w naprawę szkoły nie wierzę. Jeśli o mnie chodzi, to doszedłem do mety. Już nie mam złudzeń, że ktoś się o szkołę upomni. Nikt nie powie, że naprawę świata trzeba zacząć od szkoły, więc szkoła jest teraz najważniejsza. Bo niby kto miałby to zrobić? Politycy? Edukacja to przecież nie jest pole, na którym można coś wygrać, coś zdobyć. U nas wszystko jest obliczone na okres jednej kadencji, a szkoła potrzebuje długiego dystansu.

– Jakie pytania zadałby Pan dziś minister edukacji?

– To byłyby takie same pytania, jakie zadałbym każdej osobie publicznej: 1. Kto cię ukształtował? 2. Komu jesteś wierny? 3. Kto jest z ciebie dumny? To jest taki kanon, który przekazał mi mój tato.

* * *
Wywiad ukazał się w Edukacji i Dialogu w marcowo-kwietniowym numerze w roku 2012. Rozmawiała Anna Raczyńska, zastępca redaktora naczelnego Edukacji i Dialogu.