Panie Profesorze, dwanaście lat temu, w zbiorze tekstów „Alternatywa o/dla edukacji” postawił Pan jednoznaczną diagnozę: Współczesna szkoła nie spełnia w okresie transformacji swojej funkcji. Czy dziś potwierdziłby Pan tę ocenę?
Dziś jest nawet gorzej. Mimo upływu lat i zmian ustrojowych nie ma systemu edukacji rozumianego jako zespół warunków, działań i procesów wpływający na korzystny rozwój człowieka od wczesnego dzieciństwa po dojrzałość akademicką. Patrząc na tak zdefiniowaną oświatę, można odnieść wrażenie, że system się rozpada i rozczłonkowuje. Zawodzi na przykład sfera przygotowania człowieka do funkcjonowania społecznego i zawodowego. Jest to widoczne już na poziomie edukacji przedszkolnej, która powinna być powszechna i pełnić rolę wyrównawczą w indywidualnym, fizycznym oraz społecznym rozwoju dziecka, ponieważ w tym wieku potrzebuje ono szczególnego wsparcia. Dzieci żyją przecież w różnych rodzinach. W takich, w których się czyta, rozmawia, interpretuje sytuacje i zdarzenia, ale i w takich, w których kod językowy oraz pojęciowy jest bardzo ubogi, a komentarz oparty na dużych, trywialnych uproszczeniach.
Prof. Zbigniew Kwieciński
Szkoła nie potrafi tych różnic zmniejszać?
Szkoła w ogóle się tym nie zajmuje. Po przekroczeniu szkolnego progu dziecko natychmiast zostaje poddane ocenie. Szkoła sprawdza jego umiejętności i je klasyfikuje. Uczeń zostaje więc przez system zweryfikowany pozytywnie, albo zmarginalizowany i odrzucony. Również egzaminy zewnętrzne, choć mają w założeniu szlachetne przesłanie, są w polskim systemie edukacyjnym szkodliwe. Czym innym jest poddanie takim sprawdzianom wieloetnicznej, wielokulturowej społeczności brytyjskiej, bo to pozwala zmierzyć na przykład znajomość języka angielskiego i wychwycić istniejące braki, a czym innym badanie tych kompetencji w kraju językowo jednorodnym. U nas egzaminy nie są dla szkoły i ucznia sygnałem istnienia problemu, który trzeba skorygować. Są narzędziem służącym selekcji. Stanowią kryterium decydowania o tym do jakiego typu gimnazjum, liceum lub uczelni wyższej może dany uczeń aspirować.
Co przesądza o tym, że polska edukacja jest kulturowo opóźniona - niewydolność instytucji, niedostosowanie struktury do sytuacji w jakiej szkoła funkcjonuje, czy stan świadomości partnerów edukacyjnych?
Sądzę, że decydują o tym wszystkie te czynniki razem wzięte. Już pierwszy z brzegu przykład uświadamia istniejące wewnątrz zastanych struktur lenistwo i inercję. Nikt nie skłoni dzisiaj nauczycieli do zdobywania kwalifikacji, których wymaga współczesność i nowoczesność. Nikt nie zmusi ich do wzajemnej współpracy oraz współpracy z uczniem i rodzicami po to, by rozstrzygać wspólnie co można zrobić dla szkoły i dla ucznia. Nauczyciele mają kwalifikacje zdobyte raz na zawsze, a podstawowy dla środowiska dokument, czyli Karta Nauczyciela, wyraźnie ten stan rzeczy sankcjonuje.
A jak Pan te kwalifikacje ocenia?
Polscy nauczyciele nie są do swojej roli zawodowej przygotowani. Kończą studia wyższe w zakresie danego przedmiotu, ale ich edukacja pedagogiczna jest konserwatywna i na elementarnym poziomie, ponieważ w programie studiów poświęca się jej niewiele czasu. Podobnie, jak niewiele czasu przeznacza się na praktykę i nie stosuje takiej aplikacji zawodowej, jaka obowiązuje lekarzy i prawników. Aplikacji pod kierunkiem mistrza. Nauczyciel jest od razu rzucany na głęboką wodę, choć nie umie dobrze pływać. To po pierwsze. Zaś po drugie, nauczyciele są przygotowywani przez wiele instytucji. Przez różnego typu uczelnie, ośrodki prywatne, a nawet spółki i stowarzyszenia, które również zajmują się doskonaleniem pedagogicznym. Nauczyciele nie mają więc często kompetencji nie tylko do nauczania, ale również do wychowywania. W Polsce nie ma systemu kształcenia nauczycieli. Mamy raczej do czynienia z bałkanizacją tego procesu, czyli trywializacją i chaosem.
Szkoła broni się przed wychowywaniem. Mówi, że obarczona licznymi dydaktycznymi obowiązkami nie ma na nie czasu.
To jest ogromne nieporozumienie. Nauczyciele to zbiorowy wychowawca. Uczniom nie jest obojętne z kim się spotykają, kogo mogą naśladować, na jakie interpretacje problemów i zjawisk napotykają w rozmowach z nauczycielem, jakie zachowania obserwują. Nauczyciel ma ogromną władzę nad tym co się dzieje w klasie szkolnej, ale nikt nie wie jak on tę władzę realizuje, do jakich kompetencji jest w stanie się odwołać...
...znamy wiele przykładów, które świadczą o tym, że to uczniowie mają władzę nad nauczycielem i nad tym co się dzieje w klasie.
Nie można wychować przyzwoitych ludzi w nieprzyzwoitym społeczeństwie. Tymczasem nieustannie jesteśmy świadkami łamania elementarnych norm przyzwoitości na najwyższych szczeblach władzy. To się dzieje w świetle kamer telewizyjnych, jest nagłaśniane i powszechnie naśladowane. Szacunek dla dorosłych, dla godności drugiego człowieka to nie są wartości przestarzałe. To są wartości stanowiące o przyzwoitości społeczeństwa. Szkoła nie współdziała jednak z rodzicami, by wdrożyć dziecko do posłuszeństwa wobec elementarnych i tradycyjnych norm. A według Lawrenca Kolberga, aby być człowiekiem orientującym się na wartości, trzeba przejść przez trening posłuszeństwa, które pozwoli uznać te normy za własne.
Bycie przyzwoitym będzie wówczas uznawane za wybór, a nie przymus. Innej drogi nie ma. Kto przez nią w dzieciństwie nie przejdzie, wpisuje się w nurt anarchizujący życie publiczne, w nurt łamania praw drugiego człowieka na oczach innych.
A jeśli mamy kryzys rodzicielstwa?
To nie jest kryzys rodzicielstwa, tylko rodzicielskiego rozumu. Mamy do czynienia z brakiem rozeznania co do stanu rozwoju i reguł wychowania własnego dziecka. Pojawia się błędne koło. Rodzice nie pełnią należycie swoich funkcji zrzucając je na szkołę, a szkoła ich nie przejmuje. Nauczyciel zakłada, że ktoś inny odpowiada za całość, a on jest tylko fragmentem procesu edukacji. Uważa, że jeśli dobrze uczy chemii, to dzięki temu rośnie mądry człowiek. To nieprawda. Mądrość to także moralność, która bierze się ze spójnych oddziaływań, spójnych wymagań oraz spójnej konsekwentnej kontroli. A szkoła się tej roli wyrzeka.
A co na to nauka polska, potencjalny lider zmian? Funkcjonuje obok?
To problem bardziej skomplikowany. Po pierwsze - nauczyciele akademiccy uczą zawodu, którego nigdy nie wykonywali. Zaś po drugie, system boloński, który wprowadził dwustopniowy podział studiów, jest parodią kształcenia. W ciągu dwóch lat nie można zdobyć gruntownego wykształcenia. Studia magisterskie to forma bardzo uproszczona. Właściwie kontynuacja licencjatu. Efektem jest samobójstwo uniwersytetów. Swojej funkcji nie spełniają nawet studia doktoranckie - w swej masie infantylne, sztubackie. Natomiast kolejny etap kształcenia, tak zwane postdoki jeszcze się u nas nie wyłoniły. Zatem zdolni młodzi naukowcy z doktorami albo zdobywają stypendium zagraniczne i wtedy mają duże osiągnięcia, albo - żeby utrzymać rodzinę - zaczynają chałturę i pracują na 3 etatach. Tymczasem wszyscy udajemy, że jest OK.
Z tych, którzy wracają z osiągnięciami też nie mamy pożytku?
Jeśli wracają, bo mają dokąd. Często jednak zawistna kadra profesorska zamyka im drogę powrotu. Okazuje się wówczas, że nasi najlepsi młodzi naukowcy nie kształcili się, niestety, dla Polski. Również polityka państwa nie zawsze sprzyja badawczym poszukiwaniom. Państwo często nie widzi korzyści wynikających z polskich osiągnięć w naukach ścisłych lub technicznych.
A jak na osiągnięcia nauk pedagogicznych reaguje polska szkoła?
Wielkie idee pedagogiczne zostały już wcześniej wymyślone. Za nami są również największe koncepcyjne i ideowe spory między Szkołą Tradycyjną a Szkołą Nowego Wychowania. Prowadzono je już na początku XX wieku. Teraz możemy więc tylko wpisać się w tę oscylację między dwoma nurtami. Istotę tego przełomu opisuje świetnie w najnowszej książce Lech Witkowski „Przełom dwoistości w pedagogice polskiej”.
W ostatnich dwudziestu latach dokonała się rewolucja technologiczna, kulturowa, obyczajowa. To chyba stawia przed szkołą nowe cele i zadania.
Ja się z tym nie do końca zgadzam. Zasadniczo zmienił się tylko kontekst. Szkoła stała się jednym z wielu źródeł uczenia się. Ten fakt nie zdjął z niej jednak tradycyjnego i podstawowego zadania jakim jest wychowanie umysłowe. Szkoła musi nauczyć czytać, pisać i pomóc w opanowaniu pewnych kanonów wiedzy humanistycznej oraz przyrodniczej. Musi nauczyć interpretacji tekstów i zjawisk ważnych dla rozumienia świata, a potem, przez kolejne etapy edukacji, te kompetencje rozwijać. Zadaniem szkoły jest też przygotowanie ucznia do samodzielnego poszukiwania i wyrobienie w nim - być może nudnej dla niego, ale jednak niezastąpionej dyscypliny.
Dziś do kanonu dobrego wykształcenia powinna należeć również umiejętność analizy i selekcji informacji, z którym spotyka się współczesny człowiek. Tego szkoła nie uczy. Pytanie: dlaczego?
Szkoła nie umie dostrzec stojących przed nią szans. Istnieje wiele projektów, według których szkoła może być centrum doradztwa dla uczących się przez dłuższy czas. Może być siedzibą dla osób specjalizujących się w usługach naukowych, kulturowych, informacyjnych, może przewodzić w budowaniu różnorodnych grupy zainteresowań. Jednym słowem, szkoła może znacznie poszerzyć swoje funkcje, ale zupełnie z tej możliwości nie korzysta. Dlatego dziś lepszym słowem niż kształcenie jest: alfabetyzacja. We współczesnym świecie rzeczywiście nie chodzi tylko o czytanie i rozumienie tekstu, ale także zdolność operowania informacją i umiejętność posługiwania się wspólnym językiem europejskim oraz wspólnym kodem kulturowym. Sztandarową ilustracją problemu jest nauczanie religii, na które przeznacza się tygodniowo 2 godziny od przedszkola po ostatnią klasę szkoły średniej. Tego typu zajęcia to doskonała okazja do pokazania różnych religii i kultur, co jest warunkiem poznania, zrozumienia i tolerancji wobec innych nacji. Szkoła winna przygotować człowieka do międzyreligijnego dialogu i samodzielnego wyboru, bo to jest istotą współczesnego świata. Tymczasem w polskiej szkole nauczanie religii sprowadza się do nauczania konfesyjnego. Jest wdrażaniem do pewnego wyznania i niczym więcej. Znam światłych pedagogów religii, którzy twierdzą, że taka edukacja religijna jaką prowadzi szkoła, przynosi najwięcej szkody samej religii. Desakralizuje ją. Ale powiedzmy też, że szkoła jest w pewnym sensie osamotniona. Problem przemyślanej, rozsądnej edukacji wydaje się drugorzędny i niemedialny. Jeśli telewizja namaszcza ludzi, którzy wypowiadają nonsensowne kwestie, jeśli bohaterami mediów są polityczni i gospodarczy aferzyści, to w jakim świecie my żyjemy?
Panie Profesorze, w jednym ze swoich tekstów napisał Pan, że radą na część problemu jest deetatyzacja edukacji. Co ten termin oznacza?
Kiedy ktoś mnie pyta do jakiej szkoły ma posłać swoje dziecko, to zawsze odpowiadam: do takiej, w której się myśli o dzieciach. Prawdziwa deetatyzacja polega bowiem na tym, że fundamentem szkoły jest wspólny namysł nauczycieli i rodziców nad tym co i jak zrobić, żeby dzieci się dobrze rozwijały. A za namysłem idą działania, które temu rozwojowi służą.
Dziś ten proces postępuje, a problemy nie znikają.
Ten proces, owszem, postępuje, ale bardzo powoli. Szkoła publiczna jest wciąż szkołą masową, a to co się w niej często dzieje, nie naprawia systemu. Co więcej, w Polsce wciąż bardzo żywa jest tradycja centralistycznego myślenia o szkole. Ona się nawet coraz bardziej odradza. MEN ma ogromną władzę w zakresie formułowania programów nauczania. Uspołecznienie procesu kształcenia nie zaszło więc zbyt daleko. Na przykład edukacja domowa, która jest jedną z form oporu wobec złej szkoły państwowej, zanim została uznana i zyskała prawne przyzwolenie, musiała pokonać wiele przeszkód. Wystarczy przeczytać „Edukację domową” Marka Budajczaka, by przekonać się ile kosztowała go walka o prawo jego dzieci do wyższych studiów, choć one miały za sobą zdane matury międzynarodowe.
Tego nie można jednak powiedzieć o niepublicznym szkolnictwie wyższym, które postawiło głównie na działalność komercyjną.
Postawiły na nią nie tylko uczelnie niepubliczne. Także większość państwowych poszła w tę samą stronę. Studia stacjonarne na kierunkach: pedagogika, politologia, zarządzanie są wybierane masowo. I władze uczelni to akceptują, ponieważ wysokość finansowania jest proporcjonalna do liczby studentów. Uniwersytet Adama Mickiewicza pyszni się tym, że przyjął na kierunek pedagogiki 2 tysiące studentów więcej niż w roku ubiegłym. Nawet przy tak świetnej, ale liczebnie niezmienionej kadrze naukowej, łatwo ocenić jakość tej oferty edukacyjnej. A na przykład Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu stawia głównie na studentów, na ich rozwój, na rozumną edukację. Zatem stosowany podział nie jest do końca prawdziwy. Choć rozumiem pani ocenę, bo sam słyszałem jak dziekan jednej z prywatnych uczelni stwierdził, że nie chodzi o to, żeby nauczyć, ale żeby zarobić.
Z jakimi moralnymi dylematami zmagają się autorzy takich słów?
Nie wiem, choć czasem mam wrażenie, że to skutek panoszącego się wszędzie zaniku odpowiedzialności.
Wrócę więc do pytania o to, czy polskiej edukacji potrzebni są liderzy? Czy szkoła jest przygotowana na ich przyjęcie?
Najtrudniejsze w pani pytaniu jest to, że dotyka sporu o szkołę polską, tymczasem ani w szkole, ani w społeczeństwie nikt tak poważnych sporów nie prowadzi. Nikt nie próbuje wyznaczać dominujących w niej tendencji i fundamentalnych pytań o cel edukacji. Spójrzmy na Liceum i Gimnazjum Akademickie w Toruniu, które realizuje jedną z najciekawszych idei. Otwiera się na najzdolniejszą młodzież i stwarza jej dobre warunki intelektualnego rozwoju. Nie wiem jednak czy wychowuje ją dla społeczeństwa, Polski i świata, czy dla siebie samych? Czy to jest kuźnia rywalizujących indywidualistów, czy przywódców? Dla mnie kluczowa jest scena z filmu „Piękny umysł”, w której profesor mówi do swoich doktorantów - zrobimy wszystko, byście się rozwinęli, bo będziecie solą tej ziemi. To od was będzie zależał rozwój świata i nauki. Czy ktoś tak zwraca się do polskich uczniów i studentów?
Rzecz w tym, że słowa klucze, które opisują współczesną edukację to najczęściej: kreacja, innowacja, sprawdzanie, zarządzanie....
...jest jeszcze rywalizacja i konkurencja, czyli pojęcia przeniesione wprost z terminologii ekonomicznej. I one są stosowane już w wychowaniu przedszkolnym.
Jakie słowo powinno je zastąpić?
Współdziałanie. Chodzi o współdziałanie na rzecz rozwoju dla kogoś i czegoś. Istota wychowania polega na nieustannym oscylowaniu między biegunami egoizmu i wspólnoty. Rzecz nie w tym, że mamy się oddać bez reszty sprawom ludzi i świata, ale w tym, by nieustannie godzić sprawy własne i wspólnoty.
I ta umiejętność jest cechą potrzebnego oświacie lidera?
To jest cecha każdego dobrze wykształconego współczesnego człowieka, a więc także lidera. Lider to jednak ktoś, kto ma wizję rozwoju, potrafi zdobyć w środowisku autorytet i przekonać go do wspólnej realizacji tej wizji. Dlatego oświacie może przewodzić lider zbiorowy. A jest nim na przykład mądry, myślący zespół nauczycieli, kreatorów zewnętrznych, czyli samorządowców oraz wymagających, świadomych swej konstruktywnej roli rodziców.
Znam przykłady, które świadczą o dużej niechęci do takiego współdziałania. Samorząd jest od dawania pieniędzy, a nie od zarządzania szkołą - twierdzi wielu dyrektorów.
Tak, to jest dość powszechny pogląd, ale znam również wyjątki od tej zasady. Przykładem jest gmina Stoszowice w Dolnośląskiem. Wspólnie z kolegami z Wrocławia prowadziliśmy tam w latach 90. badania, które ujawniły fatalny stan edukacji. I wówczas walkę o jej naprawę rozpoczęło kilku nauczycieli różnych specjalności. Najpierw wygrali wybory samorządowe, a potem odbudowali i rozbudowali sieć przedszkolną, rozkręcili akcję zakupu komputerów i zabawek edukacyjnych, informowali rodziców o istocie swoich działań. Z tego zrodził się duży, radosny ruch. A jego efektem była wczesna edukacja dzieci z tej gminy. 30 procent uczęszczało do przedszkola, pozostałych objęto opieką domową. W każdym przedszkolu pracowała nauczycielka, której jedynym zadaniem było odwiedzenie dziecka raz w tygodniu, by zbadać jego umiejętności, postawić diagnozę i dawać wskazówki, z których mogła skorzystać matka. Najważniejsze jednak było to, że już od najmłodszych lat dziecko miało szansę na rozwój różnych umiejętności, języka, rozumienia świata na takim samym poziomie, na jakim rozwijały się dzieci z dużych miast. To była najlepsza droga nie tylko do naprawy edukacji w gminie, ale przede wszystkim do otwarcia wrót edukacyjnych. Obserwowałem te dzieci najpierw w przedszkolu, a potem w momencie, kiedy doszły już do 4 klasy. One pięknie mówiły, pięknie myślały i chciały się uczyć języków obcych, bo wycieczki do Francji i Niemiec uświadomiły im kłopoty w odnalezieniu się w innym kraju, więc one chciały się tego kłopotu pozbyć.
Coś takiego udaje się wtedy, gdy chcą tego ludzie. Chyba nie można tego z góry narzucić.
Potrzebne są oba rozwiązania. Zmiany oddolne, dzięki naśladownictwu rozlewają się po okolicy. I tę drogę pokazują współczesne teorie innowacji. Ale upowszechnianie pewnych wzorców w bardziej globalnej skali można również zaliczyć do dobrych praktyk.
I one się powiodą pod warunkiem...
...że władza będzie miała odległą, strategiczną wizję państwa...
...której nie ma.
Nie ma, bo w Polsce dominuje myślenie partyjne i kadencyjne. Przykładem są losy bardzo dobrego raportu „Młodzi 2011”, który operacyjnie i finansowo wspomagał minister Michał Boni jako szef Zespołu Doradców Strategicznych Premiera. W tym rządowym rozdaniu minister Boni, zamiast kontynuować rozwój strategii, przeszedł do ministerstwa cyfryzacji i cały wysiłek ogromnego zespołu ludzi poszedł na marne.
Są też inne raporty. Na przykład „Polska 2030”...
... lub „Polska 2050”. Raport, który w sposób syntetyczny przedstawia trzy scenariusze rozwoju Polski. Jeden z nich zakłada systematyczny, strategiczny rozwój, który polega na przełamywaniu wielu kulturowych barier tkwiących w mentalności zbiorowej Polaków. Tu nie chodzi o to, byśmy przeganiali świat, ale byśmy budowali państwo sprawne, godne zaufania, obywatelskie, wdrażające własną myśl technologiczną i naukową. I te bariery może zmienić tylko edukacja. Żeby się jednak tak stało, trzeba przynajmniej wysiłku dwóch pokoleń.
Jakie to bariery?
Podstawową trudnością rozwojową Polski jest brak klarownego systemu kulturowego. Ten, który istnieje to zbitka elementów wywodzących się z różnych tradycji historycznych, z różnych epok i ustrojów. To jest mentalność agrarna, czyli - najkrócej mówiąc - patriarchalny system wartości i niski poziom technologiczny. To jest silny wpływ tradycjonalistycznego Kościoła katolickiego, brak zaufania do instytucji państwa, niechęć do innych, niedostateczna umiejętność wspólnego działania i niski kapitał społeczny. Ale w moim przekonaniu, bodaj największą stwarza mentalność poszlachecka, która przejawia się w tym, że młody człowiek studiuje po to, by mieć dyplom i dzięki niemu zapewnić sobie pozycję. On jest głównie zainteresowany imprezowaniem i tak zwaną kasą, a nie poznaniem świata i podejmowaniem ciekawych wyzwań. Pierre Bourdieu mówił, że edukacja uszlachetnia państwo, a u nas edukacja uszlachca społeczeństwo.
Jest szansa, że ten wysiłek będzie podjęty?
W Polsce nie ma w tej chwili siły politycznej, która sprzyja takiemu rozwojowi, co oczywiście nie oznacza, że nie można nad taką wizją pracować. Polska Akademia Nauk podjęła próbę założenia Komitetu Badań Rozwoju Edukacji, który opracowałby zarówno spójną wizję, jak i strategię oraz drogi jej realizacji nawet na 50 lat. Gdyby taki dokument został przyjęty i rozpowszechniony, wówczas zawarta w nim myśl mogłaby się w różnych środowiskach przebijać. Problem w tym, że byłoby to możliwe dzięki porozumieniu różnych podmiotów, o który w Polsce jest strasznie trudno. Najdziwniejsze jest to, że w kraju, który wymyślił Okrągły Stół, przy którym spotkali się najwięksi przeciwnicy i ustalili co ich łączy, a co dzieli, taki rodzaj współpracy i rozmowy nie jest dziś możliwy. Nawet nie chcę myśleć, że powodem jest brak zainteresowania przyszłością Polski i polskiej edukacji. Przecież edukacja to nie jest sprawa partyjna. To sprawa narodowa.
* * *
Wywiad ukazał się w Edukacji i Dialogu w listopadowo-grudniowym numerze w roku 2012. Rozmawiała Anna Raczyńska, zastępca redaktora naczelnego Edukacji i Dialogu.